Otacza mnie delikatna mgła. Wiatr dzwoni na kropelkach rosy na pajęczynie, a kos co jakiś czas podśpiewuje. Ta cicha harmonia uspokaja mnie. Zatrzymuję się i unoszę głowę. Czuję się jak szczenię. Czuję się tak, jak prawie trzy lata temu. Uśmiecham się. Słyszę jak do kosa dołącza słowik... Tak. Tak było.
Wtedy śpiewały słowiki. Wiatr rozwiewał mi sierść, a do nozdrzy dochodził słodki zapach żonkili...
I wtedy się budzę. Żonkile! Idę za słodką wonią i o mały włos nie rozdeptuję żółtego kwiatka. Żonkil... dwa żonkile, trzy... Cała łąka! biegam od kwiatka do kwiatka ciesząc się jak dziecko! I wtem słyszę odgłos, jakiego nigdy wcześniej nie znałam. Przypomina szum silnego wiatru wśród liści, tyle, że miliard razy głośniejszy. Do zapachu kwiatów dołącza zapach mew, ryb i czegoś słonego...
Idę za zapachem i o mały włos nie spadam z przepaści. Woda. Całe mnóstwo wody. Nigdy czegoś podobnego nie widziałam.
Ruszam wzdłuż przepaści. Schodzę niżej i po paru minutach jestem na piaszczystej plaży. Wchodzę do wody, wyciągam język aby się napić i...
- Słone! Słone! - drę się jak opętana. - Słone!
- A jaka ma być morska woda? - słyszę czyiś głos dobiegający od tyłu.
Stała tam żółta wilczyca o długich pomarańczowych włosach. Miała zielone oczy, różowy nos, oraz czarne łapy i uszy.
- Witaj jestem Amanda - powitała mnie przedstawiając się.
- Cheche. - powiedziałam z wywalonym jęzorem. Nadal bałam się słonego smaku osadzonego na języku.
<Amando?>